Relacja z Malezji i parę słów o batiku

Niedawno minął rok od mojej samotnej wyprawy do Malezji. Sama samotna to wprawdzie nie byłam ani przez minutę, przecinając drogi masie nietuzinkowych osób i nawiązując mnóstwo pięknych znajomości. Do napisania tego postu podchodziłam przez ten rok jak pies do jeża. Ostatnio jednak coś we mnie drgnęło- to wspomnienia z Malezji drgnęły! I postanowiłam to, co we mnie nadal żyje zwięźle tu opisać.

Pierwszy raz w życiu czegoś tak bardzo się bałam, jak tego samotnego wyjazdu w nieznaną dzicz. Tydzień przed wylotem uświadomiłam sobie, że tak właściwie to jadę tam sama, bez żadnego planu, bez noclegów i że w sumie to wypadałoby się spakować. Niewiele osób wie, ale przez ten tydzień moje myśli krążyły tylko wokół jednego: na pewno coś złego mi się tam stanie. Zupełnie irracjonalne, czarne scenariusze chodziły za mną natrętnie w dzień i w nocy. Oczami wyobraźni widziałam kraksy samolotów, zamachy terrorystyczne, porwania i te szokujące nagłówki gazet „Polka w Malezji zaciukana przez tubylców”. Nie było mi do śmiechu ani trochę, myśli o zrezygnowaniu i zostaniu w bezpiecznym domu krążyły gdzieś tam z tyłu głowy. Obok nich jednak ciągle błąkały się żądza przygody, sprawdzenia się, ciekawość nieznanego i adrenalina. Wiedziałam, że muszę sobie z tym kotłem w głowie poradzić i z pomocą kilku przyjaciół i paru mądrych książek zakiełkowała we mnie drobna myśl, niby banalna i oklepana, a la Coelho, towarzysząca mi i wzmacniająca przez cały wyjazd i właściwie jedyna, która pomogła: bądź tu i teraz i nie myśl co będzie. Eureka!

Smród, smród i durian

Kuala Lumpur w lipcu to gorąc, upał, brak powietrza, słońce i jeszcze trochę słońca. Miałam kapelusz, przewiewne ubrania, mgiełkę do twarzy (hit wyjazdu!) i wachlarz, a i tak pogoda była nie do wytrzymania. Po twarzy smagały więc promienie słońca, do uszu napływał gwar ulicy i krzyki ze straganów, a do nozdrzy dochodził TEN zapach. Ten jedyny słuszny, ten królewski. Zapach duriana. Kto nie słyszał, niechaj słucha, choć samo słuchanie na niewiele się zda, by w pełni zrozumieć rangę Jego Wysokości. Durian- król owoców. Wyjątkowo smrodny, ale uwielbiany przez Azjatów. Kiedy próbowałam opisać znajomym duriana (wiem, porwałam się na księżyc) jedyne, co przychodziło mi do głowy to: nieprzewidywalny. Taki, że jak go widzisz z zewnątrz, to się nie spodziewasz. Jak wąchasz, to się mocno dziwisz. Jak dotykasz, to twierdzisz, że coś tu nie halo. A gdy już włożysz do ust całą pestkę oblepioną delikatnym kremem, to w mig się orientujesz, dlaczego duriana można albo kochać albo nienawidzić.

 

 

Malezja to kraj muzułmański. Na lipiec przypadło tam muzułmańskie święto Eid Mubarak (święto na zakończenie ramadanu) i miałam szczęście wziąć w nim udział, razem z moją cudowną hostką Sam, która zaprosiła mnie na świętowanie do domu swojego znajomego. Znajomy- singapurski piosenkarz- wyprawił wielką ucztę dla przyjaciół i rodziny, było jedzenie, tradycyjna muzyka (w tym jego występ), byli ludzie ubrani w tradycyjne malajskie stroje, byłam tam i ja, próbując wtopić się w tłum.

 

O tym, jak zamilkłam na całe 10 dni

Na wyspę Penang przyjechałam kilka dni wcześniej. Skusiło mnie osławione przepyszne jedzenie, ciekawe murale i zupełnie inny klimat niż na kontynencie. W Georgetown zatrzymałam się w przytulnym hostelu, codziennie zwiedzałam, rozmawiałam z ludźmi, spałam do późna i jadłam ile wlezie, bo wiedziałam, że już niedługo może mi tego brakować.

Na wyspę Penang przyjechałam na kurs medytacji Vipassana. 10 dni w zamknięciu, 10 dni milczenia, bez dostępu do Internetu, telefonu, książek, pobudka o 4 rano, medytowanie przez 10 godzin dziennie, ostatni posiłek o 11 rano. Wiele niedogodności, które po kilku dniach stały się normalnością, a wręcz luksusem i możliwością oderwania od zabieganej codzienności. Niesamowite, głębokie i wzbogacające doświadczenie, za którym tęsknię. W tym miejscu nachodzi mnie refleksja nad tym, że naprawdę nie jest wielkim wyzwaniem uczestnictwo w takim kursie jak ten. O wiele większym jest powrót do codzienności z jednoczesnym utrzymaniem praktyki, codzienną medytacją, życiem w zgodzie z założeniami Vipassany. Mi się to nie do końca udało, ale nie tracę nadziei.

 

 

A tymczasem na Borneo…

…roiło się od palm. I bynajmniej nie mam tu na myśli palm kokosowych na tropikalnej plaży górujących na tle turkusowej wody. Palma to raczej komuś uderzyła do głowy, żeby tyle kilometrów przepięknej, pełnej niesamowitych stworzeń i bujnej roślinności dżungli w pień wyciąć, a w jej miejsce posadzić obrzydliwe palmy olejowe. Jechałam autostopem przez Borneo około 250 km i doliczyłam się KILKU, naprawdę kilku niewielkich skrawków tropikalnego lasu, który jeszcze się ostał. Smutny i przerażający widok i powtórzę za wieloma innymi, że niestety człowiek to największy pasożyt i szkodnik naszej pięknej planety.

Oaza spokoju

Jeśli spytacie mnie o słowo, które wg mnie najlepiej opisuje tzw. chillout, odpowiem: Tioman. Mała wysepka w Malezji niedaleko wschodniego wybrzeża, bardzo często omijana przez turystów, no bo przecież są ładniejsze Perhentians i Langkawi. Spędziłam na wyspie kilka dni, a w ciągu tych kilku dni moje postrzeganie podróżowania zmieniło się o 180 stopni. Wiedzieliście, że wcale nie trzeba mieć zawsze rozpisanego planu co się robi dzień po dniu? Wiedzieliście, że aby poznać dany kraj nie trzeba biegać z przewodnikiem w ręku od muzeum do muzeum, zahaczając po drodze o wszystkie świątynie i monumenty? Że wystarczy w danym miejscu być, dłużej niż się powinno, chłonąć zapachy, dźwięki, kolory, atmosferę miejsca, a przede wszystkim ludzi?

Na Tiomanie poznałam Henrike- Niemkę żeglującą po świecie od 25-stu lat, która spędziła na wyspie ostatnie 4 miesiące. Gdy to usłyszałam, moją pierwszą reakcją było- „Ile?! 4-miesiące?! Przecież to takie zadupie”. Lecz kiedy siedziałam na jej łódce, pijąc piwo, rześki wiatr delikatnie wiał mi w twarz a słońce ciepło przygrzewało całe ciało, dotarło do mnie, że naprawdę można wstawać codziennie rano, pracować chwilę przy łódce, pójść potem pobiegać po dżungli, snorkelingować z rekinami i rybkami Nemo, a wieczorem spędzać czas z lokalnymi ludźmi, twoimi nowymi przyjaciółmi. I naprawdę można czerpać z tego radość.

O batiku słów kilka

Pamiętacie jak pisałam, że w lipcu w Malezji żar lał się z nieba? Jedyne wyjście to ucieczka w popłochu – najlepiej do metra, albo jakiegoś budynku, w których dzięki klimatyzacji temperatury często spadały o dobre 10-15 stopni (w metrze byłam zawsze szczelnie opatulona chustą, bo było po prostu zimno). Tym sposobem znalazłam się w narodowym muzem tkanin (National Textile Museum) w Kuala Lumpur. W Malezji, jak również w Indonezji popularne jest zdobienie tkanin techniką malarską zwaną batikiem. Większość wystawy tego muzeum poświęcona była właśnie batikowi. Jest to technika, w której tkaninę pokrywa się gorącym woskiem, tworząc nim odpowiednie wzory i motywy. Następnie tkaninę umieszcza się w farbie o określonym kolorze. Fragmenty niepokryte woskiem zostają zabarwione. Następnie wosk zostaje usunięty, a tkaninę znów umieszcza się barwnej kąpieli i proces powtarza się kilkukrotnie. Popatrzcie, jak wygląda końcowy efekt:

 

I znów mnie ciągnie do Azji, do pysznego jedzenia, przemiłych ludzi, uczucia wolności i spokoju ducha. Jeszcze trochę potęsknię, ale hej – kiedy tylko nadejdzie czas wracam po więcej 🙂 

 

Z deszczowego Gdańska pisała, 

Iza.

 

 

1 Comment

  1. Dana says: Odpowiedz

    Malezja, jest teraz moim miejscem na ziemi, bo mieszkam tutaj od 6 miesięcy i jeszcze prawdopodobnie będę przez następne 2,5 roku. Chłonę, uczę się, zadziwiam się wieloma sytuacjami, zachwycam zielenią, wszechobecnym kolorem. Nic dziwnego, że tobie również się spodobała. I pięknie ją pokazujesz:)
    Mały taki wtręcik, Malezja jest w 60% muzułmańska, a nie w 100%. I to jest jej urok. Wielokulturowość, różnorodność.
    Ja się do ciepła przyzwyczaiłam i są tylko momenty, kiedy mi przeszkadza. Bardziej reaguję na zimno z klimatyzacji.
    Pozdrawiam bardzo ciepło z Kuala:)))

Dodaj komentarz